Odnalazłam swoje szczęście na nowo- historia Pani Jadwigi.
Odnalazłam swoje szczęście.
Latem 1953 roku kuzyn, Władek, przyprowadził do domu moich rodziców kolegę Jarosława. Razem służyli w wojsku.
– Miły i przystojny ten żołnierz- oceniłam.
Po miesiącu Jarosław zaczepił mnie na ulicy.
– Odprowadzę Cię do domu- zaproponował i tak zaczęła się nasza znajomość.
– To nie jest partner dla Ciebie- tak mój tata ocenił narzeczonego.
Mundur kojarzył mu się ze stalinowską tyranią. Ale byłam młoda, zakochana. Po czterech latach przyjęłam oświadczyny. Pobraliśmy się dziesiątego października 1955 roku. Mąż został zawodowym żołnierzem. Otrzymaliśmy służbowe mieszkanie. Byliśmy tacy szczęśliwi. W styczniu 1956 roku urodziłam Romana, natomiast po czterech latach Krzysztofa.
– Jesteście moją radością- często podkreślał Jarosław.
Po urlopie macierzyńskim synkowie poszli do przedszkola. Zaczęłam pracować. Znów jako księgowa, ale w ogrodnictwie.
– Rozwiązują moją jednostkę- usłyszałam od męża.
– Pójdę do cywila- zdecydował.
W 1964 roku przeprowadziliśmy się do Zielonej Góry, gdzie dostaliśmy mieszkanie. Jarosław zaczął pracować w Lidze Obrony Kraju. Był instruktorem strzeleckim. Wkrótce zaczęłam chorować.
– Boli mnie brzuch- narzekałam.
Ostre bóle nie ustawały. Zlecono mi dokładne badania.
– To rak wątroby- brzmiała diagnoza.
– Musi się pani przygotować na…najgorsze- powiedział lekarz.
28 lat życia i mam umierać?- nocami wylewałam morze łez, ale postanowiłam walczyć.
– Uciekła pani śmierci- oznajmił doktor po operacji.
Po trzech latach podjęłam pracę. Zostałam księgową w studium nauczycielskim, przekształconym później w Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Mąż natomiast znalazł pracę w elektrociepłowni. Często przychodził do domu pod wpływem alkoholu.
– Co się z Tobą dzieje?- pytałam.
– Przestań pić, masz mnie i dwóch synów!- błagałam.
Awantury stały się niemal codziennością. Moja miłość do niego topniała.
W 1978 roku syn Krzysztof pełnił zasadniczą służbę wojskową. Wracał z przepustki… Ktoś go pobił do nieprzytomności.
– Ratujcie go!- prosiłam lekarzy.
20 listopada syn zmarł. Sprawców nie odnaleziono. Mój świat legł w gruzach. Życie straciło sens. Po roku zaatakował mnie drugi nowotwór. To był rak piersi.
– Boże, chcesz mnie zabrać do siebie?- pytałam w modlitwie. To było straszne. Operacja- amputacja piersi. Żadnej pomocy psychologicznej.
– Żyjesz, nie załamuj się- pocieszał mnie mąż.
Przez ponad rok dochodziłam do zdrowia. W okresie choroby mąż był troskliwy. Nawet zapomniał o alkoholu. Mijały lata. W 1992 roku oboje przeszliśmy na emeryturę.
– Teraz możemy żyć szczęśliwie- powiedziałam.
A on… zaczął sięgać do kieliszka. Trwało to latami! Załamałam się. W 1999 roku znów zachorowałam.
– To czerniak, nowotwór skóry- dowiedziałam się.
Po miesiącach walki zwyciężyłam. Ale tym razem mąż rzadziej wspierał mnie w walce z chorobą. Jego alkoholizm dobijał mnie. Nigdy jednak nie podniósł na mnie ręki, ale awantury zdruzgotały moją psychikę.
W Wigilię 1999 roku po pijanemu wszczął kolejną. Wyszłam z domu. Stanęłam na peronie kolejowym. Zbliżał się pociąg…
– Mam tego dość!- pomyślałam.
Chciałam skoczyć. Nagle ktoś chwycił mnie za płaszcz i krzyknął:
– Co Pani tutaj robi?!
Okazało się, że to policjant. W budynku PKP rozmawiał ze mną ponad trzy godziny. Uratował mi życie… Przekonał mnie, że warto żyć. To był mój anioł stróż. Później przeprowadził ostrą rozmowę z moim mężem. Jarosław nawet nieco się uspokoił.
– Ale ja go już nie kocham. To nie jest mój Jarek- poczułam.
Po sześciu latach Jarosław zachorował na serce. Miał wstawiane bajpasy. Zmarł 10 marca 2003 roku. Żałowałam go, mimo jego wad i wielu wyrządzonych mi krzywd. Zostałam ze starszym synem Romkiem. Mieszkał ze mną, gdyż stał się z wyboru kawalerem. Miał dziewczynę, kochał ją. Niestety zginęła tragicznie w wypadku samochodowym. Po dwóch latach od śmierci męża nowotwór dopadł Romka. Zmarł w wieku 45 lat.
– Nie mam dla kogo żyć- nocami wylewałam łzy.
Zaczęłam działać w zielonogórskich Amazonkach. Szefowa klubu Wanda, stała się dla mnie bliską osobą.
– Organizujemy spotkania i wycieczki. Zapraszam- zachęcała mnie.
Rozpoczęłam inne życie. Zaczęłam pisać wiersze. W 2007 roku pojechałam do Świnoujścia. Spacerowałam po plaży. Zauważyłam starszego pana. Podeszłam.
– Piękne jest nasze morze- powiedziałam.
– Tak jak życie- odpowiedział.
Zaprzyjaźniliśmy się. Tym panem był Stanisław, wdowiec. Zaczęliśmy się spotykać. Przyjeżdżał do mnie, do Zielonej Góry. Chodziliśmy na spacery i koncerty. Ujął mnie czułością i delikatnością.
– Czy wyjdziesz za mnie?- zapytał latem. Wręczył mi piękny bukiet kwiatów oraz pierścionek zaręczynowy.
Pobraliśmy się trzeciego października 2007 roku. Miałam 73 lata… Przyjęcie weselne zgromadziło moje Amazonki.
– Zamieszkajmy u mnie. Jest tu tak cicho i spokojnie- zaproponował. Zgodziłam się.
– Moje życie nabrało rumieńców- zwierzałam się koleżankom. Nie mam już dzieci. Stasiu, ma dwoje. Do tego dziesięcioro wnucząt i ośmioro prawnucząt. Kocham je jak swoje.
– Jak długo będziemy szczęśliwi?- mąż uśmiecha się do mnie.
– Miłość jest wieczna- odpowiadam, patrząc mu w oczy. Mam za sobą tyle burz. Ale cieszę się, bo po siedemdziesiątce moje życie zaczęło się na nowo.